Ten ze spuszczoną głową to ja
Jak wszyscy do szkoły trafiłem w wieku siedmiu lat i tak mi pozostało. Po drodze była szkoła średnia, uniwersytet i studia podyplomowe, łącznie 20 lat. Szkoły podstawowej nie lubiłem. Z braku umiejętności artystycznych źle się czułem na lekcjach muzyki, plastyki i prac ręcznych. Od początku cieszyłem się natomiast z matematyki i wychowania fizycznego, a później także z fizyki. Całej reszty było zdecydowanie za dużo. Lektur szkolnych nie czytałem, ponieważ były nudne i dla wszystkich. Chciałem mieć świat książek tylko dla siebie. Pożyczałem je z biblioteki lub kupowałem. Były to pozycje z gatunku przygodowych oraz młodzieżowych. Z upływem czasu zastępowały je popularnonaukowe. Harcerstwo o profilu żeglarskim było jedyną formą szkolnych zajęć pozalekcyjnych, z której korzystałem. Innych kontaktów nie chciałem mieć.
Technikum wybrałem, jako mniejsze „zło”, chociaż poradnia psychologiczno-pedagogiczna uważała, że powinienem iść do liceum. Ale tam były znowu przedmioty artystyczne i (za) dużo przedmiotów humanistycznych.
Zmorą były dla mnie wypracowania z języka polskiego na różne „dziwne” tematy. A co najważniejsze nikt nie uczył ich pisania. Podobnie jak śpiewania, rysowania czy majsterkowania. Przychodząc na te lekcje miałem już to umieć. Pamiętam, jak w piątej klasie nauczyciel muzyki rekrutował do szkolnego chóru, każąc publicznie śpiewać hymn. Wstydziłem się wystąpień przed innymi, a śpiewanie szło mi kiepsko i nie zostałem przyjęty. Źle się z tym czułem, jako ten gorszy. Byłem natomiast sprawny ruchowo i reprezentowałem szkołę w różnych dyscyplinach sportowych, ale to nie była zasługa szkoły tylko osobniczych cech fizycznych i czasu spędzonego na podwórku.
Pamiętam, kiedy już, jako nauczyciel uczestniczyłem w jednej z pierwszych rad pedagogicznych dyrektor nakazywał zadawanie zadań domowych, jako formy powtórkowej lekcji. Robiłem to, aczkolwiek niechętnie i w małych dawkach. Do dzisiaj jestem przeciwnikiem tej filozofii. Szkoła ma być miejscem, w którym uczeń powinien wykonać większość swoich obowiązków. Poddawany różnorakim sprawdzianom i tak będzie zmuszony do nauki w domu, i to powinno wystarczyć, jako praca domowa! Dziecko czy też młody człowiek ma mieć czas na rozwijanie swoich pasji i zainteresowań, a nie np. marnotrawić go na wykańczanie pracy plastycznej, której nie zdążyło zrobić w szkole.
Do zawodu trafiłem przypadkowo. Po skończeniu fizyki doświadczalnej i powrocie do Nysy jedynym miejscem zatrudnienia fizyka okazała się być szkoła. Przyjmował mnie do niej mój były nauczyciel stwierdzając, że zarobki są marne, ale będzie lepiej. Był rok 1979. Czy jest już lepiej?
Mamy inną Polskę, która wbrew postanowieniom jałtańskim została uwolniona od kurateli wschodniego sąsiada. Jednak myślenie, które on pozostawił jest ciągle żywe. Wszystkiego należy pilnować, nadzorować, kierować i nakazywać, ponieważ obywatel (w tym dziecko i młody człowiek) to bezrozumna istota i samodzielnie niczego nie osiągnie. Ma to swoje odbicie w systemach nauczania od przedszkola począwszy, a na uniwersytetach skończywszy. Mimo upływu czasu ciągle mamy podział na przedmioty związane z dyscyplinami naukowym, dwuosobowe ławki, wszystkowiedzącego nauczyciela, mnóstwo szczegółów do zapamiętania, oceny z plastyki, muzyki i wychowania fizycznego na bliżej nieokreślonych kryteriach oraz archaiczne kanony lektur.
Po 36 latach pracy nauczycielskiej, dzisiaj obserwuję to z pozycji dziadka u swoich wnuków. Oto przykład pierwszy z brzegu. W czwartej klasie nauczycielka czytała nam na lekcji Dzieci z Bullerbyn. Dzisiaj po sześćdziesięciu latach mój wnuk ma zadaną tę samą lekturę. Oczywiście można powiedzieć, że taki mamy system (oświatowy). Niczego to jednak nie usprawiedliwia. W szkołach pracują żywi ludzie i oni są odpowiedzialni za to, co robią na lekcjach ze swoimi podopiecznymi i do czego chcą ich przygotować Nikt ich nie zwolnił z inicjatywy, kreatywności, troski i empatii. W dawnej opresyjnej rzeczywistości dali sobie radę, teraz też muszą!