Był rok 1973. Po egzaminach na wyższe uczelnie Jurek, Rysiek i ja pojechaliśmy do Szczecina na Dąbie, by odbyć swój drugi, ale właściwie pierwszy, rejs morski na Biesie. S/y Bies został zbudowany w zakładzie przemysłowym w Nysie i po wyposażeniu w stoczni jachtowej zwodowany w 1972 roku. W tym też roku nasza trójka odbyła na nim wypad ze Szczecina do Dziwnowa i z powrotem. Trwało to kilka dni, zaliczyliśmy 240 Mm i był to nasz chrzest morski. Dopiero w roku następnym mieliśmy okazję poznać uroki Morza Bałtyckiego. Z wodą, chociaż trochę mniejszą i mniejszymi żaglami byliśmy oswojeni po wieloletnich doświadczeniach wyniesionych z żeglarstwa regatowego. Trasa rejsu wiodła ze Szczecina przez Świnoujście, Ustkę, Darłowo, Kołobrzeg, Dziwnów do Trzebieży. Na morzu spędziliśmy jedenaście dni, a log naliczył 532 Mm. Świeżo upieczonym kapitanem był Jurek Kisielewski ze Szczecina, który od początku opiekował się Biesem, jako jego bosman i kapitan.
Trudno ówczesne pływania porównać z dzisiejszymi. Ponieważ byliśmy członkami nyskiego klubu żeglarskiego nie musieliśmy płacić czarteru (tzn. dostaliśmy jacht za darmo). Zaopatrzenie w prowiant odbywało się w sklepach Szczecina i Świnoujścia. Konieczne było posiadanie zaświadczenia lekarskiego świadczącego o należytej kondycji fizycznej do pływania po morzu i zezwolenie na pływania morskie, przekraczaliśmy bowiem granicę państwa bez paszportów. No i były to w naszym przypadku rejsy krajowe, zagraniczne wymagały innej organizacji, kosztów, zezwoleń i były w tym czasie poza naszym zasięgiem. Powoli w naszej trójce kształtowały się specjalizacje. Już w czasie tego rejsu pełniłem obowiązki drugiego oficera do zadań, którego należały/należą kwestie organizacyjne oraz zaprowiantowanie jachtu. Jurek został trzecim oficerem i dbał o sprawy techniczne, a Rysiek pierwszym oficerem odpowiedzialnym za nawigację. Kiedy nie było jeszcze elektronicznych urządzeń określających pozycję jachtu za pomocą satelitów, prowadziliśmy nawigację zliczeniową, a korekta pozycji odbywała się po zaoczeniu np. latarni morskich. Bardzo istotną kwestią był dobór załogi. Jacht posiadał 10 koi (łóżek) załoga liczyła, więc dziesięć osób podzielonych na trzy trzyosobowe wachty i kapitana. Jeżeli trafiała się osoba konfliktowa potrafiła zepsuć atmosferę całej przygody. Ważne były odporność i zaangażowanie. Po wielu latach wspólnej żeglugi z Jurkiem i Ryśkiem byłem tak pewny ich kompetencji żeglarskich i postawy, jako członków załogi, że bez obawy organizowałem później rejsy z bardzo młodymi załogantami, w tym naszymi dziećmi.
Żeglarstwo morskie to wspaniała przygoda. Wiele się też zmieniło, gdy od 1989 roku mogliśmy zacząć pływać (bez większych problemów) do portów zachodnich. Rejsy nabrały innego wymiaru i charakteru. Stały się jeszcze ciekawsze!
Trudno ówczesne pływania porównać z dzisiejszymi. Ponieważ byliśmy członkami nyskiego klubu żeglarskiego nie musieliśmy płacić czarteru (tzn. dostaliśmy jacht za darmo). Zaopatrzenie w prowiant odbywało się w sklepach Szczecina i Świnoujścia. Konieczne było posiadanie zaświadczenia lekarskiego świadczącego o należytej kondycji fizycznej do pływania po morzu i zezwolenie na pływania morskie, przekraczaliśmy bowiem granicę państwa bez paszportów. No i były to w naszym przypadku rejsy krajowe, zagraniczne wymagały innej organizacji, kosztów, zezwoleń i były w tym czasie poza naszym zasięgiem. Powoli w naszej trójce kształtowały się specjalizacje. Już w czasie tego rejsu pełniłem obowiązki drugiego oficera do zadań, którego należały/należą kwestie organizacyjne oraz zaprowiantowanie jachtu. Jurek został trzecim oficerem i dbał o sprawy techniczne, a Rysiek pierwszym oficerem odpowiedzialnym za nawigację. Kiedy nie było jeszcze elektronicznych urządzeń określających pozycję jachtu za pomocą satelitów, prowadziliśmy nawigację zliczeniową, a korekta pozycji odbywała się po zaoczeniu np. latarni morskich. Bardzo istotną kwestią był dobór załogi. Jacht posiadał 10 koi (łóżek) załoga liczyła, więc dziesięć osób podzielonych na trzy trzyosobowe wachty i kapitana. Jeżeli trafiała się osoba konfliktowa potrafiła zepsuć atmosferę całej przygody. Ważne były odporność i zaangażowanie. Po wielu latach wspólnej żeglugi z Jurkiem i Ryśkiem byłem tak pewny ich kompetencji żeglarskich i postawy, jako członków załogi, że bez obawy organizowałem później rejsy z bardzo młodymi załogantami, w tym naszymi dziećmi.
Żeglarstwo morskie to wspaniała przygoda. Wiele się też zmieniło, gdy od 1989 roku mogliśmy zacząć pływać (bez większych problemów) do portów zachodnich. Rejsy nabrały innego wymiaru i charakteru. Stały się jeszcze ciekawsze!